Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/99

Ta strona została skorygowana.

żówki, słomki i kuliki, a niekiedy nawet błysnęły pomiędzy nimi różowe lotki flaminga.
W straży tylnej — daleko poza nimi — ciągnął wielki marabut, zwany adiutantem. — Leciał tak ociężale i marudnie, jak gdyby każde machnięcie jego skrzydeł miało być dlań kresem żywota.
— Szanujcie wiek sędziwy! Bramini nadrzeczni, szanujcie wiek sędziwy!
Adiutant odwrócił do połowy głowę, zerknął nieznacznie w stronę, skąd dochodziło wołanie, i drętwym ruchem osiadł na piaskowej ławicy obok mostu. Wtedy dopiero można było przyjrzeć mu się w całej okazałości — obaczyć wszystkie jego dziwactwa i śmiesznostki. Z tylu wyglądał — owszem — nad wyraz dostojnie i czcigodnie; mierzył bowiem bez mała sześć stóp wysokości, a olbrzymia łysina przypominała jakby tonsurę zażywnego wiejskiego plebana. Z przodu natomiast przedstawiał się zgoła inaczej. Jego głowa i wspólny z nią spadek mająca szyja, były zgoła nieopierzone, a na podgardlu zwisał potworny worek skórzany — taki ogólny schowek, mieszczący w sobie wszystko, cokolwiek ptak potrafił zwędzić swym kilofiastym dziobem. Nożyska miał adiutant długie, chude i łykowate, ale poruszał nimi z pewną gracją i przyglądał się im nie bez dumy przez czas dłuższy. Musnął dziobem popielate pióra w ogonie, rzucił okiem na gładziznę swego grzbietu — w końcu znieruchomiał w postawie: Baczność!
Mały, parszywy szakal stał właśnie na niskim wiszarze nadbrzeżnym i poszczekiwał z głodu. Ujrzawszy adiutanta, zadarł ogon, nadstawił uszu i pomknął ku niemu w bród przez wodę.
Był to osobnik nędzny i nikczemny, prawdziwa zakała swej kasty. Wprawdzie i najlepsze z szakali niewiele są warte — ten wszakże, o którym mowa, zasługiwał chyba