Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/100

Ta strona została przepisana.

porwali je wszystkie, załadowali wraz z kilkoma kolorowemi, a niezbyt wielkiemi bujami i spuścili łódź na morze, które Harveyowi wydawało się nadzwyczaj burzliwe.
— Ależ oni utoną! Przecież łódź jest naładowana, jak wagon ciężarowy! — zawołał.
— Wrócimy! — odrzekł Długi Dżek, — a jeżeli nie będzieta na nas baczyć i jeżeli trola się zawikła, to na was obu się skrupi.
Łódź wspięła się na czub fali i właśnie gdy zdało się niepodobieństwem, by mogła uniknąć roztrzaskania o bok szonera, przemknęła się krawędzią i została pochłonięta przez wilgotną dokę.
— Dawaj tu pozór i coraz podzwaniaj — ozwał się Dan, podając Harveyowi sznur do dzwonu, wiszącego tuż za wijadłem.
Harvey dzwonił ochoczo, czując, że ma w ręku życie dwóch ludzi. Atoli Disko, który siedząc w kapitance coś tam gryzmolił w dzienniku okrętowym, nie wyglądał wcale na mordercę, ba nawet, idąc na wieczerzę, uśmiechnął się oschle do zahukanego Harveya.
Ta pogoda nie jest wcale taka kiepska — oświadczył Dan. — Dalibóg, my obaj też potrafilibyśmy zakładać tę trolę! Oni odjechali tylko na taką odległość, żeby nie zepsuć naszego kabla. Po prawdzie, to im ta nie potera nijakiego dzwonienia.
— Deń! Deń! Deń! — kołatał Harvey przez dobre półgodziny, urozmaicając sobie od czasu do czasu ten