Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/103

Ta strona została przepisana.

ROZDZIAŁ  IV.

Gdy Harvey się obudził, zastał „pierwszą połowę“ już przy śniadaniu. Drzwi czeladni były na moc zamknięte, a po całym okręcie rozbrzmiewały dziwne jakieś głosy — w każdym niemal kwadratowym calu inną przybierające nutę. Za maluchną kambuzą, rozświeconą jaskrawym blaskiem ogniska, chwiała się i migotała czarna, przysadzista postać kucharza, a garnki i rondle umieszczone na podziurawionej półce kuchennej, chrzęściły i podskakiwały za każdem pochyleniem się okrętu. Galarda raz wraz wspinała się wzwyż, trzeszcząc, trzęsąc się i hucząc poszumem, poczem ruchem stanowczym, łukowatym osuwała się znów w morze. Słychać było, jak sztaba okrętowa zamaszyście, z wysoka, przecinała kipącą toń, — i nastawała chwila dłuższej przerwy, po której rozdzielone wody zwierały się znów z sobą, spadając na pokład statku niby gradem rozsypanego śrótu. Tuż potem szedł miękki, oślizgły szelest kabla przesuwającego się w kluzie, zgrzyt i skwierczenie windy kotwicznej — potem nagła chwiejba, wstrząs i silne, przykre szarpnięcie — i We’re Here znów zbierał się w sobie, by powtórzyć wszystkie opisane ruchy.