Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/106

Ta strona została przepisana.

— Ja to całkiem inaczej patrzę na te rzeczy — wtrącił Tom Platt ze swej pryczy, zapalając, celem rozjarzenia fajki zapałkę, która jaskrawym blaskiem oświeciła mu naznaczone blizną oblicze. — Rozum sam mówi, że morze to morze... a możnaby się jeszcze spierać o to, co się bardziej przyda w tym wypadku, świece czy nafta.
— Jednakże — ozwał się Długi Dżek — dobrze to mieć przyjaciela w sądzie. Ja to myślę tak jak Manuel. Dziesięć lat temu byłem w załodze południowobostońskiego towarniaka. Odbiliśmy od cypla Minot z wiatrem północno-wschodnim... a wieźliśmy też z sobą wcale pękatą beczułkę. Stary był zalany, aż-ci mu się podbródek raz wraz zderzał z helmątem... więc ja powiadam sobie: „Jeżeli kiedy jeszcze zahaczę bosakiem o brzeg przystani, pokażę-ci ja Bożym świątkom, z jakiego to statku mnie wyratowali.“ No i widzicie, że jeszcze żyję... Model starej brudnej Kathleen, który dłubałem całki miesiąc, dałem księdzu, a on go powiesił nad ołtarzem. Zawdyć słuszniej dać model, który przecie wymaga jakiej takiej sztuki, aniżeli jakąś tam świecę. Świec można kupować na funty, zasię model daje świadectwo świątkom, żeś se zadał trudu i że jesteś Bogu wdzięczny.
— Czy ty w to wierzysz, Irlandczyku? — zapytał Tom Platt, obracając się na łokciu.
— Czybym tak zrobił, kiejbym nie wierzył, mój Ohio?