Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/115

Ta strona została przepisana.

— Cóż to znaczy? — zapytał Harvey. — Cóż to za Jonasz?
— Jonaszem jest wszystko co przynosi nieszczęście. Czasem jest to chłop... czasem chłopak... czasem wiadro, — wyjaśniał Tom Platt. — Są najrozmaitsze Jonasze. Jednym z nich był Jim Bourke... póki nie utonął w Georges. Nie żeglowałbym-ci nigdy z Jimem Bourke, nawet choćby mi przyszło przymierać głodem! Na Ezra Flood było zielone czółno, co też było Jonaszem i to najgorszego gatunku; utopiło czterech ludzi, a nosami, kiej było na pokładzie, świeciło siarczyście.
— To pan temu wierzy? — zapytał Harvey, przypomniawszy sobie, co Tom Platt mówił był niedawno o świecach i modelach. — Czy przypadkiem wszystko co się nam przytrafia, nie zawisło od przypadku?
Szmer sprzeciwu przebiegł wokoło po pryczach.
— Gdzieindziej to tak bywa, ale na okręcie... różnie cię dzieje — odparł Disko. — Nie drwij sobie z Jonaszów, młokosie!
— No, ale Harvey nie jest Jonaszem — wtrącił Dan. — Na drugi dzień, jakeśmy go wyłowili, mieliśmy doskonały połów.
Kucharz podniósł głowę i zaśmiał się nagle — dziwnym przenikliwym śmiechem. Ten murzyn umiał niekiedy postawić kogoś w kropce!
— Rety! — krzyknął Długi Dżek. — Nie rób tego drugi raz, doktorze. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni.