Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/120

Wystąpił problem z korektą tej strony.

aż wkońcu wzrok Harveya rozpłynął się w wizji przetykającej się wzajem białości i szarzyzny. Cztery czy pięć „ptasząt matki Carey“[1] kołowało zawzięcie, wrzeszcząc w niebogłosy, ilekrość mijały sztabę okrętu Parę strzępiatych smug deszczowych błąkało się jeszcze bezradnie w beznadziejnej pustoszy, to umykając z wiatrem, to znów zawracając... aż wreszcie stopniały doszczętnie.
— Widzi mi się, że w tamtej stronie cosik się migoce — rzekł stryj Salters, wskazując w stronę północno-wschodnią.
— Chyba to nie ktoś z gromady maszopskiej — zauważył Disko, bacznie wytężając źrenice, z pod namarszczonych brwi. — Morze wygładza się skwapliwie! Danny, nie miałbyś ochoty wyjść na maszt i zobaczyć, jak tam się trzyma nasz pław?
Danny, mimo że miał na nogach olbrzymie buciska, wyszedł raczej niż wydrapał się po masztowiźnie (zazdrość żarła serce Harveya), uczepiał się dokoła zawrotnego szlągu i wodził wzrokiem, póki nie dostrzegł małego czarnego stojaczka kołyszącego się na grzbiecie skłębionej fali, o jaką milę opodal.
— Jest na swojem miejscu — oznajmił. — Hej, żagiel! Hań, od północnej strony... wali, jak w dym, ku nam! I to jeszcze szoner!

Czekali pół godziny. Niebo miejscami się wyjaśniało mdławym blaskiem słonecznym, który centkami oliw-

  1. Gatunek albatrosa. (Przyp. tł.)