Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/123

Ta strona została przepisana.

Stara komięga Abizaja podbiła się wgórę, z trzaskiem i pochrzęstem obróciła się wokoło i stanęła frontem do wiatru — w odległości, skąd już można było posłyszeć głos ludzki.
Jakaś broda szpakowata zachwiała się nad parapetem burty, a czyjś głos chrapliwy zakrzyknął coś, czego Harvey nie zdołał zrozumieć. Lecz Disko sposępniał.
— Doprawdy on gotów narażać wszystkie swoje graty, żeby tylko przynieść wieść złowrogą. Powiada, czeka nas tu zawierucha. Jego czeka coś gorszego. Abizaj! Abi — zaj.
Wołając tak, to podnosił ramię, to opuszczał je, niby zyźnik, pompujący wodę — i wskazywał na przód statku. Załoga zaczęła drwić z niego i śmiać się.
— Spieszcie się! odcumować okręt i w drogę! — wrzeszczał stryj Abizaj. — Wściekła wichura... wściekła wichura! A ino! Wybieracie się w ostatnią podróż, glosterskie sztokfisze! Ej, nie zobaczycie już Gloucesteru... nigdy! nigdy!
— Nieprzytomny, jak bela... co u niego rzecz niedziwna — ozwał się Tom Platt. — Wolałbym jednak, żeby nas nie był wyśledził.
Statek oddalił się na odległość, skąd już nie było słychać głosów ludzkich... jeszcze tylko ów siwosz krzyczał coś o tańcu w Byczej Zatoce i o umrzyku na galardzie. Harvey poczuł dreszcz: przeraził go widok zaplugawionych, porozbijanych pomostów i dziko spoglądającej załogi.