Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/124

Ta strona została przepisana.

— Ależ to istne piekło ten okręt!... Oj! mają oni na sumieniu wiele sprawek! — mówił Długi Dżek. — Ciekaw jestem, czego to oni dopuszczali się wpierw na lądzie!
— To troler — wyjaśniał Dan Harveyowi; — uwija się wzdłuż wybrzeży i odbywa połów. O nie, on nikiej nie wraca do ojczyzny; przebywa stale koło brzegów północnych i wschodnich... o tam! — i wskazał w stronę okrutnej płaskoci nowofundlandzkiej. — Tato nigdy nie chce mnie tam wziąć na strąd. Ale ci tam u nich zbieranina opryszków! a ten Abizaj to najgorszy! Czy przyjrzałeś się ich statkowi? Powiadają, że ma już bezmała siedemdziesiąt lat... ostatni ze starych gruchotów marbleheadzkich... Oni już nigdy nie wyporządzą sobie kwater. Ale Abizaj nie bywa w Marblehead... wcale tam za nim nie tęsknią. Jeździ sobie tylko cięgiem wkoło, trolując i złorzecząc ludziom, jak słyszałeś przed chwilą. Od lat wielu, wielu zawsze jest Jonaszem. Rzuca czary, sprzedaje wiatry i tem podobny towar, za co z Feecampu dostarczają mu gorzałczyny. Zdaje mi się, że on ma źle w głowie.
— Dziś w nocy nie warto wyciągać troli — mówił Tom Platt z głuchą rozpaczą. — On tu przylazł po to, żeby nas przekląć. Oddałbym cały mój part i całą płacę, ażeby go zobaczyć za śladem starego Ohio, zanim uporamy się z połowem.
Rozwichrzony „klekot“ tańczył z wiatrem, jak pijany, a oczy wszystkich śledziły go bacznie. Naraz rozległ się, do fonografu podobny, krzyk kucharza: