Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— Otóż i ściągnął na siebie śmierć tem gadaniem! On już stracony... stracony! mówię wam! Patrzcie ino!
Statek Abizaja wjechał w pręgę oświetli słonecznej, zwierciedlącej się na wodzie, w odległości trzech do czterech mil od patrzących. Pręga ta właśnie ciemniała i przygasała, a jednocześnie ze znikaniem blasku znikał i okręt... Wreszcie zapadł w głębię — i już go nie było widać.
— Zatonął, koło cypla Wielkiego Haku! — wrzasnął Dick, wybiegając na rufę. — Czy oni trzeźwi, czy pijani, powinniśmy ich ratować! Porwa! Podnosić kotwicę i spieszyć im z pomocą! Co żywo!
W chwilę potem, gdy rozpięto kliwer i fokżagiel, nagły wstrząs obalił Harveya na deski pokładu; oto bowiem zwinięto pospiesznie kabel i dla oszczędzenia czasu wyszarpnięto kotwicę niejako żywcem z dna morskiego, wciągając ją na pokład już podczas biegu okrętu. Gwałtowny taki wysiłek rzadko bywa stosowany — jedynie gdy idzie o śmierć i życie — a mały We’re Here współczuł całą duszą każdemu ludzkiemu nieszczęściu. Pędem dojechano na miejsce, gdzie przed chwilą zniknął statek Abizaja; znaleziono parę niecek z wędami, pustą butelkę od gorzałki, dziurawe czółno — i nic więcej.
— Ostawcie to wszystko w spokoju — rzekł Disko, mimo że nikt nawet nie zdradzał ochoty, by wyciągać z wody te przedmioty. — Nie chcę mieć ani jednej