Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/126

Ta strona została przepisana.

rzeczy, która należała do Abizaja. Zdaje się, że okręt poszedł wprost na dno. Pewnikiem już od tygodnia zaciekał wszystkiemi szparami, a nikt nie pomyślał o tem, by wypompować wodę. Nie pierwszy to okręt, który zginął z tego powodu, że przy wyjeździe z portu wszyscy majtkowie byli pijani!...
— Chwała Bogu! — rzekł Długi Dżek. — Gdyby znajdowali się na powierzchni wody, musielibyśmy im pomagać.
— To samo ija myślałem — ozwał się Tom Platt.
— Stracony! stracony! — mówił kucharz, wodząc wkoło oczyma. — I zabrał z sobą swoje szczęście!
— Myślę, że byłoby dobrze powiedzieć o tem maszoperjom, gdy je spotkamy. Co — o? — rzekł Manuel. — Jeżeli wiatr was kiedy pogna tym torem, a w okręcie zaczną się rozluźniać spojenia...
I niedającym się opisać gestem rozpostarł szeroko ramiona; jednocześnie Penn przysiadł na daszku galardy i jął szlochać z przerażenia i żałości, wywołanej całem zdarzeniem. Harvey nie zdawał sobie należycie sprawy z tego, że oto widział śmierć na przestworze wód. W każdym razie czuł się nieswojo.
Znowuż Dan wdrapał się na szląg, a Disko jął sterować w kierunku powrotnym — aż nakoniec, gdy już mgła ponownie spowiła powierzchnię morza, przybyli w miejsce, skąd było widać ich rybackie pławy.
— Tutaj to się sprawa odbywa bez długich zachodów — wyjaśnił Disko węzłowato rzecz całą Harveyowi. —