Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/128

Ta strona została przepisana.

huczące zpośród mgły, natychmiast załoga We’re Here nabrała otuchy. Czółno, suto obładowane, podpłynęło, blisko, kręcąc się w biegu; Tom Platt krzyknął na Manuela, ażeby z drugą łódką pospieszył im do pomocy.
— Szczęście dzieli się równiuśko na dwie części — ozwał się długi Dżek, rzucając ryby widełkami na pokład, przyczem Harvey z rozwartemi usty podziwiał zręczność, z jaką ratowano od niechybnej zagłady łódź co chwila zanurzającą się w falach. — W pierwszej z nich były same „dynie“. Tom Platt chciał wyciągnąć całą trolę i na tem poprzestać, ale ja powiadam: „Wrócę-ci ja do doktora, któren potrafi uźrzeć więcej, niż zwykły człek“... a gdy wyciągnęliśmy drugą połówkę, lina cała nadziana była samemi wielgaśnemi rybami. Spiesz się, Manuelu, i dawaj nam tu nieckę z przynętą. Dziś nam szczęście sprzyja!
Ryby wciąż brały się na haki świeżo zaopatrzone w przynętę, z których dopiero co zdjęto ich rodzeństwo. Tom Platt i Długi Dżek przesuwali regularnie trolę przez całą jej długość od jednego końca do drugiego, aż nos łodzi chwierutał się pod ciężarem haczystej liny, oddzierali strzykwy, zwane przez nich dyniami, zdejmowali ułowione ryby, tłukąc niemi o dolban, nakładali nową przynętę i ładowali zdobycz na łódź Manuela. Trwało to aż do zmierzchu.
— Nie chcę rezykować — ozwał się wówczas Disko — skoro on tu pływa wokoło... tak blisko... Abizaj