Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/129

Ta strona została przepisana.

nie zatonie przez cały tydzień! Wywindujcie łodzie, a po wieczerzy będziewa patroszyć ryby.
Było to wspaniałe patroszenie. Przyglądały mu się aż trzy czy cztery tryskające wodą kaszeloty. Cała robota przeciągnęła się do godziny dziewiątej, a przez ten czas trzykrotnie dał się słyszeć głośny śmiech Dana, uradowanego gorliwością i zwinnością, z jaką Harvey pakował rozpłatane ryby do schowu.
— No no! bierzesz się do roboty w mig, jak stary! — mówił Dan, gdy po odejściu starszych wzięli się do ostrzenia noży na toczydle. — Coś tam się święci na morzu na noc dzisiejszą... a nie słyszałem, byś mruknął choć słowo, że to widzisz.
— Zanadto byłem zajęty — odparł Harvey, próbując ostrza. — Ale, że mi to na myśl przywiodłeś... ten wasz statek doprawdy skacze niebotycznie.
Mały szoner istotnie w sposób zawadjacki brykał dokoła kotwicy pośród wysrebrzonych fal. Cofając się z drgnieniem nieszczerego zdumienia na widok wyprężonego kabla, rzucał się nań jednym susem jak kociak na kłębek nici, przyczem rozbryzgi wodne, wywołane nagłem jego przechyleniem, waliły z armatnim iście hukiem poprzez kluzy. W ówczas on, potrząsając głową, odzywał się: „Niestety, nie mogę już pozostać z wami; jadę na północ!“ — podchodził z ukosa, ostrożnie — i nagle stawał, jak wryty,dramatycznie chrzęszcząc olinowaniem. „Jakem właśnie chciał zauważyć...“ zaczynał następnie z taką powagą, jak pijak przema-