Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/130

Ta strona została przepisana.

wiający do słupa latarni ulicznej; reszta zdania (ma się rozumieć, okręt wyrażał słowa swoje na migi) gubiła się w nagłym ataku kołowacizny — statek wówczas zachowywał się jak szczenię gryzące powróz, jak otyła baba siedząca w damskiem siodle, jak kura, której ucięto głowę, lub jak krowa ukąszona przez szerszenia, przejmując się na serjo każdym dąsem i podrygiem morskiej toni.
— Isz, jak gada! — ozwał się Dan.
Statek zakołysał się na wodnej toczenicy i jął wymachiwać bukszpirem to na bakier to na sztybor.
— Tak — tak — ja — chcę — tak! Dać — mi — wolność — lub — śmierć!
Buch! Statek przysiadł na smudze księżycowej świa.tłości, biegnącej przez wodę, wykonywając dyg ten z gestem dumy, który mógłby wywrzeć niemałe wrażenie, gdyby gawełki rudlowe w jacie sterniczej nie wykrzywiły się szyderczym uśmiechem.
Harvey na głos się roześmiał.
— Dalibóg, wydaje się, jak gdyby statek był żywy! — zauważył.
— Hej, jest-ci on silny i pewny, jak dom, a suchy, jak śledź! — rzekł Dan z zapałem, w sam raz, gdy ulewa rozbryzgów popchnęła go na drugą stronę pokładu. — Odbija i odbija te przelewy i mówi do nich: „Nie podchodźcie do mnie zablisko!“ Przyjrzyj-no mu się, przyjrzyj! Laboga! A gdyby ci tera tak przyszło spotkać się z którąś z wykałaczek, zobaczyłbyś,