Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/138

Ta strona została przepisana.

mil długości — pustkowie morskich odmiałów, odziane wilgną mamką, sieczone nawałnicami, nawiedzane złowrogą krą lodową, poryte śladami nieoględnych linjowców i nakrapiane żaglami rybackich maszoperyj.
Po całych dniach pracowali we mgle; Harvey stale pełnił służbę koło dzwonu — aż nakoniec, oswoiwszy się już z przeciwnościami aury, wybrał się pewnego razu w towarzystwie Tomka Platta, z niemałym lękiem w sercu, na pełne morze. Ponieważ jednak mgła ani rusz nie chciała się podnieść, a ryby chwytały przynętę, przeto niepodobieństwem było trwać w bezradnym lęku przez sześć godzin jednym ciągiem; to też Harvey gorliwie zajął się linkami i ościeniem czyli śluzownikiem, jak go zwał Tom Platt. Po sześciu godzinach rumali zpowrotem ku szonerowi, kierując się dźwiękami dzwonu oraz instynktem Toma; niedaleko od nich głosem cichym i słabym pobrzmiewała trąbka Manuela. Była to wszakże próba niemal nad siły ludzkie, to też w nocy po raz pierwszy w tym miesiącu śniły się Harveyowi rozchwiejne, dymiące spiętrzenia wód dokoła łodzi, liny, które zapadały kędyś w nicość, i to wiszące nad nim powietrze które od spodu zlewało się z tonią morską — o jakie dziesięć stóp od wytężonych źrenic chłopca. W parę dni później wyprawił się w towarzystwie Manuela na większą głębię. Powinna była ona mierzyć czterdzieści sążni — atoli odwinięto już całą linkę, jak długa, a kotew jeszcze nie zahaczyła się o dno. Harvey śmiertelnie się przeraził, jakoby już stracił ostatnią łączność z ziemią.