Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/150

Ta strona została przepisana.

mykał poprzez ławice kłębiącej się, oślizłej doki. Disko z dwóch powodów unikał towarzystwa. Popierwsze pragnął dokonywać eksperymentów na własną rękę; powtóre nie lubił pstrokatej zbieraniny różnojęzycznych maszoperyj. Statki pochodziły przeważnie z Gloucesteru, pominąwszy kilka z Provincetown, Harvich, Chathum i z portów Maine, ale załogi rekrutowały się Bóg wie skąd. Wszelkie ryzyko pociąga za sobą nieprzebieranie w środkach, a gdy dołączy się do tego chciwość, wtedy w rojnej flotyli, która, jak stado owiec, tłoczy się dokoła nieoficjalnego przewodnika, nie brak sposobności do wszelakich przydarzeń.
— Niechże ich prowadzą dwaj Jerauldowie — mówił Disko. — Musimy przez czas jakiś pobyć między nimi na Wschodnich Płyciznach, choć, jeżeli szczęście dopisze, nie zagrzejemy tam miejsca dłużej. Teren, gdzie przebywamy obecnie, Harveyu, wcale nie uchodzi za dobry.
— Niedobry? — zapytał Harvey, który właśnie nabierał wody po niezwykle długiem oporządzaniu ryb (niedawno nauczył się sposobów rozhuśtywania wiadra). — A więc dla odmiany nie zawadzi zatrzymać się i w terenie mniej intratnym.

— Chciałbym jeszcze jeden teren zobaczyć... nie chcę jednak tam uwięznąć... a mianowicie Eastern Point.[1] Wiesz co, tato, tak mi się widzi, że nie zabawimy na Płyciznach dłużej jak dwa tygodnie. Wtedy to, Harveyu, spotkasz się, z kim tylko zechcesz. W tym

  1. Cypel wschodni.