Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/160

Ta strona została przepisana.

się rzecz miała, to jednak przyzwoitość i cześć rybacka wymagały tego, by „rozeznać rzecz jedną od drugiej“. Długi Dżek przez czas jakiś w milczeniu przysłuchiwał się kłótni (gniew szypra to nieszczęście dla załogi), aż nakoniec, już po wieczerzy, ozwał się z za stoła:
— Ech, ktoby se tam głowę zaprzątał tem, co oni tam o nas gadać bedom?
— Ej, bo też bedą o nas mieli co opowiadać przez wiele lat!... W tem cała bieda! — sarknął Disko. — Och, te makuchy! i to jeszcze czemś posypane!
— Juści ze solą, a nie czem innem — podchwycił niepoprawny stryj Salters, zaczytany w gazecie nowojorskiej, gdzie były wiadomości gospodarcze z przed paru tygodni.
— To cios śmiertelny dla mojej rybackiej i marynarskiej ambicyji! — mówił dalej Disko.
— Ja ta na to całkiem inakszej patrzę — rzekł Długi Dżek, biorąc na siebie rolę rozjemcy. — Poźryj ino, Disko! Kiejby tak jakisik inny statek... jakisik pasażerski płynął se w takom pogodę i spotkał takiego zawalidrogę... to czy podałby mu wszyćkie jakie potrza rachonki... podałby mu, pedam wszyćko co potrza?... pogadałby mu dokumentnie, na rozum, o sterowaniu i inszych sprawach morskich?... Juści że nie!... Zapomnij, że więc o tem! Dyć i to prawda, że oni nie zapomną. Oddałeś im pięknem za nadobne... tęgoś im przysolił... w dwa ognie-ście ich wzięni... i dwa razy-śmy wyszli cało.