Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/163

Ta strona została przepisana.

Rewy... gnał-ci ich huczący wiatr północno-zachodni... a już cała wiara ino się cisnęła koło beczki. Dalibóg, same niebo czuwało nad nim... bo djabła tam oni spełniali warugę, djabła-ć tam brali się do lin... póki nie obaczyli dna piętnasto-gallonowej[1] beczki. Trwało to, ile sobie Counahan przypominał, cały tydzień (o gdybym potrafił opowiedzieć tę rzecz, jak on ją opowiadał!) Aż do tego czasu wiatr dął wspaniale, a Marilla, że to było lato i że jej dodano foktopmaszt, waliła prosto przed siebie. Potem Counahan wziął kwadrant, trząsł się nad nim przez chwilę i tak se wykarkulował podług tego kwadrantu, podług mapy i podług tego, co mu ta w głowie szumiało, że się znajdują na południe od Wyspy Sobolej, jadąc cięgiem, jak się patrzy; ale nic nikomu nie powiedział. Wtedy odszpuntowali nową beczkę i znów nie dbali o nic. Od czasu, gdy minęli blizę bostońsbą, Marilla kładła się na morzu i aż do tego czasu ani razu nie podniosła się wzwyż od lejowej strony... parła furt przed siebie, wciąż jednakowo nachylona. Ale oni nie widzieli ani kidzeny, ani morskiego ptactwa, ani szonerów... naraz obaczyli, że to już upłynęło dni czternaście... i myśleli, że to z tą Rewą jakiś kiepski jenteres. Więc zapuścili sondę i wymierzyli sześćdziesiąt sążni głębokości. „Oto, co ja znaczę! — rzecze Counahan. — Ja zawsze tak! Przygnałem-ci wasz okręt prosto na Rewę, a gdy będziemy mieli trzydzieści sążni, to pójdziemy

  1. Gallon — tyle mniej więcej co u nas garniec.