Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/166

Ta strona została przepisana.

dajaką. Ruszyliśmy więc na morze, myśląc, że sprzedamy nasz towar jakiemu człekowi z Fayal. Naraz począł wiatr dąć, tak iżeśmy niewiele widzieli przed sobą. Co-o? Potem nastała dma jeszcze silniejsza, porwała nas i poniosła chybcikiem... nikt nie wiedział, kędy. W jakiś czas widzimy jakiś ląd, a zrobiło się trochę skwarno. Skądciś nadjechało w czółnie paru murzynów. A co-o? Pytamy ich, gdzie to się znajdujemy, a oni odpowiadają... no, co myślicie? A co-o?
— Wyspy Kanaryjskie — rzekł Disko po chwili namysłu.
Manuel, śmiejąc się, potrząsnął głową.
— Blanco — domyślał się Tom Platt.
— Nie. Coś gorszego. Byliśmy koło Beragos, a czółno było z Liberji! No, więc sprzedaliśmy tam ryby. Niedobrze, co-o?
— Czy taki szoner jak nasz mógłby dojechać wprost do Afryki? — zapytał Harvey.
— Można opłynąć Horn, gdyby tam było po co się wyprawiać... no i gdyby starczyło żywności — odrzekł Disko. — Mój ojciec jeździł okrętem... była to, jak mi się widzi, taka jakby pinka, około 50 ton pojemności... Rupert było jej nazwanie... Pławał na nim aż do lodowych gór grenlandzkich, w roku gdy połowa naszych maszoperyj wyprawiała się tam na dorsze. Co więcej, brał z sobą i moją matkę... ponoś dlatego, aby jej pokazać, jak się zarabia pieniążki... wszyscy tam ugrzęźli w lodzie, a ja urodziłem się w Disko.