Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Przezwanie Glosterczyka Nowo-Szkotem nie uchodzi za dobrą monetę. Dan oddał mu wet-za-wet:
— Sami-ście Nowaki, wy kocmołuchy! wy rozbitki chatham’skie! Wynoście się razem ze wszystkiemi gratami!
I stanęły przeciwko sobie dwie siły, lecz Chatham wyszedł na tem gorzej.
— Wiem, jak-ci to będzie — ozwał się Disko. — Ich okręt już kręci się z wiatrem. Oni tam będą chrapali do samej północy, a gdy my będziemy zabierać się do spania, pójdą w dryf. Dobrze, że niema tu ciżby okręłtów. Ale nie myślę podnosić kotwicy dla tego Chathama. Może on jeszcze wytrzyma.
Wiatr, który przez czas dłuższy baraszkował na wszystkie strony, wzmógł się o zachodzie słońca i przybrał stały kierunek. W każdym razie morze nie było natyle wzburzone, by mogło wprawić w niepokój olinowanie chociażby łodzi rybackiej — jednakże Carrie Pitman miała swoje własne obyczaje. Pod koniec swej warugi chłopcy posłyszeli na jej pokładzie parę strzałów z potężnego, nabijanego na stary sposób, pistoletu.
— Gloria! gloria! alleluja! — zanucił Dan. — Tata, ona już nadjeżdża ku nam... zadkiem naprzód... płynie po śpiączku, jak to było z nią w Queereau!
Gdyby to był inny statek, Disko byłby machnął ręką na wszystko; teraz jednak nie pozostawało mu nic innego, jak odciąć kabel, właśnie wporę, gdy Carrie Pitman, oddana na igraszkę Północnemu Atlantykowi,