Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/171

Ta strona została przepisana.

pomknęła wprost na nich ruchem gibotnym. We’re Here, rozpiąwszy kliwer i jeden z żagli, ustąpił przybyszowi nie więcej miejsca, niż wymagała bezwzględna konieczność (Disko nie chciał tracić całego tygodnia na wyławianie kabla), ale podbiegł rączo pod wiatr, właśnie gdy w odległości, z której łatwo można było przesłać pozdrowienie, mijała go Carrie — milcząca i nadąsana — zdana na łaskę zagrabiającej wszystko nawały ławicznych pokosów.
— Dobry wieczór — rzekł Disko, unosząc czapkę w górę, — a jak tam obrodził wasz ogródek?
— Idźcie do Ohio i najmijcie muła — dodał stryj Salters. — Nam tu nie potrzeba farmerów.
— Może wam pożyczyć kotewki od mojego czółna? — zawołał Długi Dżek.
— Oderwijcie rudel i wetknijcie go w błoto! — radził Tom Platt.
— Ciewy! — rozległ się piskliwy i przeraźliwy glos Dana, stojącego na jacie sterniczej. — Cie — ewy! Strajk w fabryce ubrań! A może najęli se dziewuchy do roboty?
— Odkręćcie liny sterowe i przybijcie gwoździem do dna! — wołał Harvey.
Był to słony żart, którym dawniej samemuż Harveyowi dokuczał Tom Platt.
Manuel wychylił się za rufę i wrzasnął:
— Johnie Morgan! zagrajno na katarynce. Ahaaa!