Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/174

Ta strona została przepisana.

Istotnie było słychać jakieś ciche poszczękiwanie, gubiące się w zgęszczonem, jakby dławiącem je, powietrzu. Chwilami Harvey słyszał przygłuszony ryk syreny linjowca — a był już natyle obznajomiony z Rewami, że wiedział, co to oznacza. Z przerażającą wyrazistością uświadamiał sobie, jak to pewien chłopak w wiśniowego koloru bluzeczce — obecnie Harvey czuł do fantazyjnych bluzeczek wstręt, na jaki tylko stać rybaka, — jak więc pewien głupi, hałaśliwy smarkacz wyraził się był w swoim czasie, że byłoby to „kapitalne“ widowisko, gdyby parowiec najechał na bat rybacki. Ów chłopak miał wytworną kajutę z ciepłą i zimną kąpielą, a każdego ranka dziesięć minut poświęcał na zgłębianie jadłospisu o złoconych brzegach. I oto ten sam chłopak — nie, jego brat, o wiele starszy — stał na nogach teraz o godzinie czwartej w chwilę mrocznego przedświtu, w ociekających, chrzęszczących buksach, kując młotkiem (dosłownie: w obronie własnego życia!) w dzwon mniejszy od dzwonu obiadowego, używanego przez stiuartów... a tymczasem gdzieś nieopodal pędził, jak orkan, z szybkością dwudziestu mil na godzinę, żelazny kolos, mierzący trzydzieści stóp! Nadewszystko jednak gorzką była myśl, że tam w suchych, dywanami wyściełanych, kajutach śpią ludzie, którzy może nigdy się nie dowiedzą, że przed śniadaniem rozbili na miazgę statek rybacki. To też Harvey dzwonił, co miał sił.