Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/175

Ta strona została przepisana.

— Tak, zwolnią o jeden obrót swą ohydną śrubę, ażeby być w porządku z prawem, i to będzie pociechą dla nas, gdy już znajdziemy się wszyscy na dnie! — mówił Dan, dmąc z całą usilnością w rożek Manuela. — Posłuchajno jego głosu... to-ci olbrzym!
Euuuuu — huuuu — uuup! — buczała syrena.
Bim — bim — bim! — brzęczał wciąż dzwon.
Tra-a-a! tra-a-a! — brzmiał wciąż róg.
A niebo i morze były zmielone, jak mąka, na miazgę białej, mlecznej mgły.
Naraz Harvey poczuł, że się znajduje w pobliżu jakiegoś poruszającego się cielska — i uświadomił sobie, że spogląda coraz to wyżej i wyżej, na ociekający wodą, ostrokończysty niby rafa, dziób okrętu, pędzący (zda się) wprost na szoner. Przed tym dziobem zawadjacko toczył się opuszek wody, a za każdem wzniesieniem się tegoż widać było długi szereg liczb rzymskich — XV, XVI, XVII, XVIII itd. — na czerwono malowanym, połyskującym boku okrętowym. Wszystko to pędziło naprzód w ustawicznych przegibach, z sykiem, od którego z trwogi zamierało serce... — S — s — s — s — s — U — u — u — u — u — u!! — Skala cyfr już znikła — przed oczyma Harveya mignął rząd okrągłych okien kajutnych, ujętych w mosiężne futryny — na bezsilnie wzniesione ręce chłopaka zionął kłąb gorącej pary, poczem słup wrzącej wody zahuczał wzdłuż parapetów We’re Here. Mały szoner zadygotał i zakołysał się gwałtownie na wzburzonej topieli, rozdartej uderzeniem śruby