Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/176

Ta strona została przepisana.

okrętowej — jednocześnie zaś ujrzano rufę linjowca, ginącą już we mgle. Harvey był już przygotowany na atak choroby morskiej lub omdlenie — albo na jedno i drugie — gdy naraz doszedł go silny łoskot jakby pnia masztowego, walącego się na pokład, a w chwilę potem obiło się o jego uszy jakieś ciche, niewyraźne i odległe, jakby ze słuchawki telefonicznej wychodzące wołanie:
— Zatrzymajcie się! Zatopiliście nas!
— Czy to my? — spytał Harvey zdławionym głosem.
— Nie! To jakisik inszy bat... po tamtej stronie. Dzwoń co masz sił. Pójdziewa obaczyć, co się haw stało — odpowiedział Dan spuszczając łódź na wodę.
W pół minuty później wszyscy oprócz Harveya, Penna i kucharza zeszli w łódź i popłynęli na morze. W tejże chwili przed dziobem statku przemknął się dryfujący złom strzaskanego fokmasztu, pochodzący najwidoczniej z jakiegoś szonera. Tuż za nim nadpłynęła pusta zielona łódź rybacka i jęła obijać się o bok We’re Here, jak gdyby prosiła, by ją wzięto na pokład... Tuż poza tą łodzią ukazała się jakaś postać w błękitnym kubraku, zwrócona twarzą w dół... ale były to jeno szczątki człowieka. Penn zmienił się na twarzy i rozwarł szeroko usta, wydając jakiś dźwięk nieartykułowany. Harvey tłukł w dzwon rozpaczliwie, lękając się, że lada chwila tamci mogą zatonąć... Aż podskoczył z radości, posłyszawszy wołanie Dana. Oto załoga powracała.