Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/177

Ta strona została przepisana.

— To Jennie Cushman... — wyjaśnił Dan ze spazmem w głosie —... rozcięta wpół... wywróciła się dnem do góry... i tak ją zmiażdżyło!... Niecałe ćwierć mili stąd... Tata wyratował staruszka. Nikt więcej nie ocalał, a... a on miał syna! Och, Harveyu, Harveyu, nie mogę, nie mogę myśleć o tem spokojnie! Widziałem...
Opuścił głowę, tuląc ją rąk splotem, i rzewnie zaszlochał. Tymczasem inni wyciągali na pokład jakiegoś siwego mężczyznę.
— Pocoście mnie wyciągnęli? — jęczał przybysz. ~ Disko, pocóżeś mnie wyciągnął?
Diskowi głowa ciężko osunęła się na barki, bo oto nieszczęśnikowi wargi się trzęsły, a szeroko rozwarte oczy dziko spoglądały na milczącą załogę. Naraz powstał i głos zabrał Pennsylvania Pratt, który — ilekroć stryjowi Saltersowi wyleciało z pamięci jego nazwisko — nazywał 6ię również Haskins, Rich lub M’Vitty; twarz jego z głupiej gęby prostaczka przemieniła się w oblicze sędziwego mędrca — i głosem donośnym jął przemawiać:
— Pan dał i Pan wziął; niech imię Jego będzie błogosławione! Jestem... byłem... służebnikiem Ewangelji. Zostawcie go mnie!
— Ach, to ty jesteś...? — toś ty sługą Bożym? — ozwał się ów mężczyzna. — A więc wyjednaj mi swą modlitwą powrót mego syna! Wyjednaj mi, bym odzyskał bat, co mnie kosztował dziewięć tysięcy dola-