Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/178

Ta strona została przepisana.

rów, wyjednaj mi zpowrotem tysiąc centnarów ryb! Gdybyście mnie zostawili w spokoju, moja owdowiała żona poszłaby do Provident i zarabiała na utrzymanie... i nie wiedziałaby nigdy, nigdy... A teraz będę musiał jej opowiedzieć...
— Niema tu co mówić, — rzekł Disko, — lepiejbyś się trochę położył, Jasonie Olley.
Człowieka, który w przeciągu trzydziestu sekund stracił syna-jedynaka, a ponadto zysk kilkumiesięcznej pracy i środki do życia, trudno zaiste pocieszyć!
— Ludzie wszyscy byli z Gloucester, nieprawdaż? — zagadnął go Tom Platt, bawiąc się bezmyślnie linami czółnowemi.
— Och, to nie sprawia najmniejszej różnicy — odrzekł Jazon, wyżymając zmoczoną brodę. Teraz poobwożę letnich moich stołowników dokoła Wschodniego Glosteru.

„Jakże szczęśliwe ptaki, co szczebiotną zgrają
dokoła Twych ołtarzy, Najwyższy, latają“...

— Chodź ze mną! Chodź na dół! — ozwał się Penn, jak gdyby miał prawo wydawać rozkazy.
Oczy ich spotkały się z sobą i przez chwilę wiodły jakby bój zawzięty.
— Nie wiem, ktoś ty, ale pójdę — rzekł Jazon pokornie. — Może odzyskam choć cząstkę... choć cząstkę... moich dziewięciu tysięcy dolarów.
Penn zaprowadził go do kajuty i zatrzasnął drzwi za sobą.