Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Oni znaleźli jego syna! — krzyknął Penn. — Uciszcie się i obaczcie zbawienie, zesłane przez Pana!
— Owszem, wyratowałem Jazona i mam go na swoim statku — odrzekł Disko, a głos mu zadrgał wzruszeniem. — Czy... czy nikogo pozatem nie wyratowano?
— A jakże, znaleźliśmy jednego. Najechaliśmy na niego, gdy płynął, zaplątany w kupę drewien, które przódziej pewnie były galardą. Głowę ma trochę pocharataną.
— A któż to?
Serca załogi We’re Here biły tętnem jednako przyśpieszonem.
— Zdaje się, żeto młody Olley — wydobył się z mgły przeciągły głos.
Penn wzniósł ręce i powiedział coś po niemiecku. Harvey gotów był przysiąc, że na zapatrzonej wzwyż twarzy tego człowieka lśniło jasne słońce. Tymczasem ów głos ciągnął dalej:
— Słuchajcie kamraty! Aleście się zeszłej nocy tęgo zabawili naszym kosztem!
— Teraz nam całkiem nie do śmiechu! — zauważył Disko.
— Wiem o tem, ale mówiąc szczerą prawdę, myśmy trochę... trochę dryfowali, gdyśmy się natknęli na młodego Olleya.
A więc to była niepoprawna Carrie Pittman! Huczny śmiech, acz nienazbyt długotrwały, zerwał się z pokładu We’re Here.