Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/188

Ta strona została przepisana.

jednemu celowi. Ludzie nawoływali się, pogwizdywali, śpiewali lub wydzierali się piskliwie w niebogłosy, a woda wokoło usiana była mnóstwem odpadków wyrzuconych z pokładów okrętowych.
— To miasto! — zawołał Harvey. — Tak jest, Disko miał rację. To miasto!
— Widywałem-ci ja i mniejsze mieściny — ozwał się Disko. — Tutaj mieszka może z tysiąc ludzi... Dalej zaś z tamtej strony jest Wirginja.
Wskazał na pustą przestrzeń zielonawej toni, gdzie nie było widać czółen rybackich.
We’re Here okrążył boczkiem północną eskadrę i zapuścił kotwicę z takim wdziękiem jak jacht wyścigowy przy końcu sezonu; przez cały ten czas Disko skinieniem ręki witał coraz to innych swoich starych druhów. Spokojnie, milcząco pozdrawia i przepuszcza starych, wytrawnych, obytych z morzem marynarzy Flotyla z Wielkich Ławic — natomiast partacz lub niezdara spotyka się z szyderstwem na całej linji.
— Przyjeżdżacie w sam czas na połów stynki — zawołano z pokładu Mary Chilton.
— Dużoście ta nasolili? — zapytano z Króla Filipa.
— Hej, Tomek Platt, przydziesz dzisia do nas na kolacyją? — pytała załoga statku Henry Glay.
Te i podobne pytania i odpowiedzi przelatywały tam i zpowrotem. Ludzie ci spotykali się z sobą i już poprzednio, wyjeżdżając łodziami na połów, a niemasz miejsca lepszego na pogawędkę, jak rybacka flotyla.