Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/191

Ta strona została przepisana.

zerwała się ze stanowiska, wśród zaciekłych wysiłków wiosłującego w niej człowieka.
— Co się stało? — zapytał Harvey, gdy łódź migiem popędziła na południe. — Chyba przecie ta łódź była na kotwicy?
— Juści, że była, ale lina kotwiczna trochę się chybotała — odparł Dan, śmiejąc się. — Wieloryb ją splątał... Zapuszczaj sieć Harveyu! Patrz, już nadchodzą!
Morze wokoło nich zmąciło się i ściemniało, następnie pomarszczyło się chmarami drobnych srebrnawych rybek; opodal na przestrzeni pięciu do sześciu akrów zaczęły wyskakiwać dorsze, niby pstrągi w maju; poza dorszami ukazały się trzy lub cztery czarno-szare grzbiety, przerywające ukropem wytrysków toń morską.
Wówczas, co żyło, jęło wrzeszczeć, podnosić kotwicę, cisnąc się i przepychając na wyprzódki, by dostać się jak najprędzej w rojowisko stynek; uszkadzano sobie wzajemnie liny, wypowiadano głośno, co kto miał na wątpiach przeciwko swemu sąsiadowi; szorowano zaciekle niewodami po toni, rzucano przeraźliwym głosem rady i przestrogi — głębia musowała jak świeżo otwarty syfon wody sodowej; dorsze, ludzie i wieloryby: wszystko to pospołu rzucało się na nieszczęśliwą przynętę. Harvey omal nie został wtrącony w morze pławkiem sieci, trzymanej przez Dana. Jednakże w całem tem zamieszaniu zdołał zauważyć (i widok ten nigdy mu już nie wyszedł zpamięci) szkaradne, wpadnięte, nie-