Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/194

Ta strona została przepisana.

nych, morszczynów. Gdy szły na przynętę, to wszystkie społem, podobnież razem porzucały jadło. Była próżniacza godzina południowa, więc łodzie zaczęły poszukiwać rozrywki. Dan zobaczył nadjeżdżającą właśnie Hope of Prague, to też tak się stało, że gdy jej baty przyłączyły się do reszty towarzystwa, powitano je zapytaniem:
— Kto jest największym prostakiem w całej flotyli?
Trzysta głosów odpowiedziało wesoło:
— Nick Bra — ady!
A chór ten brzmiał niby gra organów.
— Kto pokradł knoty w lampach? — rozległ się głos Dana, na którego teraz przypadła kolej w intonowaniu.
— Nick Bra — ady! — zaśpiewano na łodziach.
— Kto pichcił słone przynęty zamiast rosołu? — zanucił tym razem jakiś nieznany dowcipniś, oddalony o jakie ćwierć mili.
Znów rozbrzmiał chór wesoły. Prawdę mówiąc, Brady nie był bynajmniej zbyt wielkim prostakiem, niemniej jednak zażywał takiej złej sławy, z czego skwapliwie korzystała cała flotyla.
Potem na którymś batów z Truro wykryto pewnego człowieka, któremu przed sześcioma laty udowodniono, że używał na Snadziznach liny o pięciu lub sześciu haczykach. Takich zwano tu „spryciarzami“, więc też winowajcę — co rzecz oczywista — ochrzcono „Kubą-Spryciarzem“, a chociaż przez czas tak długi