Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Czy nie słyszycie, jak huczy? — zawołał. — Do wioseł, jeżeli chcecie zachować marne życie! Ru!
Tamci klęli i chcięli wszcząć kłótnie, ale łódź już dryfowała. Tymczasem następna rolinga nieco się wstrzymała w miejscu, jak człek, który, potknął się na dywanie. Coś zaszlochało niby z samej głębi duszy, rozbrzmiał ryk coraz to się wzmagający — i oto „Dziewica“ bluznęła ponad morskie snadzizny białym do szaleństwa, potwornym słupem spienionej wody, mającym ze dwa akry powierzchni.
Wówczas wszystkie łodzie obdarzyły Długiego Dżeka gromkim poklaskiem, a Galway’czycy zamilkli jak niepyszni.
— Czy nie wygląda to aligancko? — zapytał Dan, kołysząc się, jak młoda foka. — Teraz-ci ona będzie wrać co pół godziny, chyba że wzmoże się ruchawa. Tomku Platt, wiela to razy tak ona pryszcze, kiej się tęgo weźnie do roboty?
— Raz na piętnaście minut, akuratnie. Harveyu, oto widziałeś największe dziwo naszych Ławic, a gdyby nie Długi Dżek, możebyś zobaczył i czyją śmierć.
Ze strony, gdzie mgła leżała gęściej i gdzie szonery zmuszone były ogłaszać się dźwiękiem dzwonów, doszedł nagle odgłos jakowejś wesołości. Z doki wynurzyła się ostrożnie dziobata barka, którą natychmiast od strony Irlandczyków przywitano krzykiem i wrzawą:
— A chodź-no tu bliżej, kochasiu!
— Czy znów Francuzi?