Nie było odpowiedzi, więc chłopak jął puszczać kłęby dymu z papierosa, rozbujał nogi i zabębnił niebardzo czystemi palcami po stole. Następnie wydobył plik papierów wartościowych, jak gdyby zabierając się do ich przeliczania.
— Jakże się dziś miewa pańska mamusia? — zagadnął któryś z pasażerów. — Nie widziałem jej na drugiem śniadaniu.
— Zapewne jest w swej kajucie. Mamie trudno przyzwyczaić się do morza... prawie każdą podróż przypłaca chorobą. Dam pokojówce piętnaście dolarów, żeby się nią opiekowała. Nie schodzę głębiej, niż każe mi przezorność. Doznaję jakiegoś niesamowitego uczucia, gdy przechodzę przez tę piwnicę. No, co państwo powiecie na to, że jestem dopiero po raz pierwszy na morzu!
— E, nie tłumacz się, panie Harvey!
— Kto się tłumaczy? Przejeżdżam dopiero po raz pierwszy przez ocean, moi panowie, i, pominąwszy pierwszy dzień żeglugi, nie chorowałem ani troszkę. Dalibóg że nie!
To rzekłszy, trzasnął z triumfem pięścią w stół, zwilżył palec i jął w dalszym ciągu przeliczać banknoty.
— Oo! z pana jest pierwszorzędna maszyna, z napisem na samym froncie — ziewnął Filadelfijczyk. — Jeżeli pan nie będziesz miał się na baczności, to zakwitniesz wielką wziętością w swym kraju.
Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/20
Ta strona została przepisana.