Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/201

Ta strona została przepisana.

zajęć i do ubezpieczenia własnego życia. Co pewien czas dobywał się z ciemności przeraźliwy krzyk:
— Czółno! czółno!
Wówczas zarzucali baki i wyciągali na pokład półzatopioną łódź wraz z jej przemokłym pasażerem; wkońcu wszystkie pokłady były zatłoczone czółnami, a prycze roiły się od ludzi. Podczas swej warugi Harvey wraz z Danem aż pięć razy wskakiwali na gaflę, przytroczoną do bumu, wpijając się rękoma, nogami, ba, nawet zębami, w liny, reje i nawilgłe płótno żaglowe — gdy ogromna fala zalewała pokłady. Jedno czółno zostało strzaskane w drobne kawałki a morze wyrzuciło jakiegoś człowieka głową wprzód na pokład okrętu, rozcinając mu czoło; o świcie, gdy rozigrane roztocza lśniły bladą barwą po krawędziach, wygramolił się na okręt inny jeszcze mężczyzna, zsiniały, wylękły, z ręką złamaną, dopytując się, czy kto nie wie, co stało się z jego bratem. Przy śniadaniu siedziało siedmiu nadliczbowych stołowników: najpierw jakiś Szwed; następnie jeden z szyprów chathańskich, jakiś chłopak rodem z Hancock, Maine; dalej pewien Duxburyjczyk oraz trzech ludzi z Provincetown.
Nazajutrz dokonano w całej flotyli ogólnej wymiany ludzi, a chociaż żaden z nich nic nie mówił, to jednak wszystkim poprawiły się apetyty, gdy bat za batem odwoził na właściwy okręt uzupełnienie jego załogi. Utonęło jedynie paru Portugalczyków i jeden człek starszy z Gloucester, ale wielu było poranionych lub