Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/204

Ta strona została przepisana.

zmiennych prądów, jakie zdarzają się na Ławicach, bulgotała zlekka woda — — ale w żadnej stronie nie było widać ani koniuszka jakiegokolwiek statku! Harvey podwinął kołnierz wgórę i z miną strudzonego żeglarza zgarbił się ponad swą szpulą. Mgła nie budziła w nim obecnie najmniejszej grozy. Łowili przez czas pewien w milczeniu i przekonali się, że dorsze szły na przynętę, aż miło! Naraz Dan wyciągnął z pochwy świeżo nabyty nóż i spróbował ostrza na dolbanie.
— Ależ to cacko! — rzekł Harvey. — Jakim sposobem dostałeś go tak tanio?
— A, to wszystko przez ich katolickie przesądy! — odparł Dan, postukując migocącą klingą. — Oni sobie wyobrażają, że nie godzi się, jakby to powiedzieć, brać żelaza z rąk nieboszczyka. Czy widziałeś, jak te Francuzy aż się cofnęły z dziwu, gdym o nóż ten poprosił?
— Ależ licytacja nie jest odbieraniem czegokolwiek nieboszczykowi. To zwykły interes.
— My wiemy że tak jest, ale człowiekowi przesądnemu tego nie wytłumaczysz. Oto jedna z korzyści, jakie daje stały pobyt w krainie idącej z postępem.
I Dan zaczął pogwizdywać jakąś śpiewkę.
— Czemuż więc o nóż ten nie dopominał się człowiek z Eastport, któregośmy tam widzieli? Czy Maine nie jest krainą postępową?
— Maine? Phii! Oni się albo kiepsko znają na rzeczy, albo też nie mają dość pieniędzy nawet na pomalowanie swoich własnych, rodzonych domów! Dyć nie