Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/207

Ta strona została przepisana.

zwalili się jeden poprzez drugiego na dno łodzi i leżeli bezwładnie przez chwilę. Tymczasem okropna zjawa przytroczona do skróconej liny kołysała się nieopodal.
— Prąd... prąd go tu przyniósł! — ozwał się Harvey drżącemi usty, jednocześnie poomacku szukając sprzączki pasa.
— O Boże! ach Harveyu! — jęczał Dan — pośpiesz się! On tu przyszedł po ten nóż. Oddaj mu go! Zdejmuj pas coprędzej!
— Mnie ten pas niepotrzebny! ja go nie potrzebuję! — krzyczał Harvey. — Nie mogę znaleźć sprzą — ą — czki!
— Prędzej, Harveyu! on się trzyma twojej liny!
Harvey usiadł, aby odpiąć pas i znalazł się twarzą naprzeciw głowy, okolonej bujnym włosem, ale pozbawionej twarzy.
— On jeszcze wciąż się trzyma — szepnął do Dana. Ten wydobył swój nóż i odciął linę, jednocześnie zaś Harvey cisnął pas daleko w morze. Zewłok z pluskiem zapadł się w głębię; Dan ostrożnie podniósł się na klęczki, a był bielszy niż otaczająca ich mgła.
— On przyszedł tu po ten nóż! tak, on przyszedł po ten nóż! Widywałem-ci ja i wprzódy trupy ludzkie wyciągane trolą i niebardzo mnie to wzruszało... ale ten przyszedł do nas specyjalnie.
— Lepiejby było... lepiejby mi było nie brać noża od ciebie. Wtedy onby się dostał na twoją linę.
— Zdaje mi się, że nie byłoby to la nas wszystko jedno. Ale, Harveyu, czy widziłeś jego głowę?