Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/209

Ta strona została przepisana.

widzieli, a nie na własnych nogach. A dyć mógł przyjść i na własnych nogach.
— Nie-e, Danie! Teraz już jesteśmy akurat ponad nim. Życzyłbym sobie teraz znaleźć się bezpiecznie na statku niechby mnie tam spotkały i cięgi od stryja Saltersa.
— Oni niezadługo poczną nas szukać. Dajno mi tę trąbkę!
To mówiąc, Dan wziął cynowy rożek, używany do ogłaszania pory obiadowej; jednakże jeszcze nie rozpocząwszy trąbić, odjął go od ust.
— Dalej, dalej! — zachęcał go Harvey. — Nie mam ochoty pozostawać tu przez noc całą.
— Pytanie, jak on na to będzie się zapatrywał. Jeden człek z dolnego pobrzeża opowiadał mi pewnego razu, że przebywał na szonerze, gdzie nie śmiano nawet trąbić na czółna, bo szyper... mówię nie o ówczesnym, ale tym, co był na pięć lat przedtem... po pijanemu zatopił chłopca przejeżdżającego tuż obok statku; odtąd już ten chłopak zawdy jeździł łódką tuż obok statku i krzyczał: „Czółno! czółno!“
— Czółno! czółno! — rozbrzmiało, niby echo, przytłumione wołanie wśród mgły. Chłopcy znów przycupnęli ze strachu, a rożek wypadł z rąk Dana.
— Śmiało! naprzód! — zawołał naraz Harvey; — przecież to nasz kucharz!
— Doprawdy nie wiem, co mnie nadało myśleć otej głupiej powiastce — ozwał się Dan. — Ma się rozumieć, że to nasz doktór!