Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/210

Ta strona została przepisana.

— Dan! Danny! Heeej, Dan! Harve! Harvey! Heej, Harvey! Hop! hop!
— Jesteśmy tutaj! — przeciągłym głosem zawołali jednocześnie obaj chłopcy. Posłyszeli plusk wioseł, ale nie mogli nic rozpoznać przed sobą, dopóki kucharz, błyszczący i ociekający potem, nie podjechał wprost ku nim.
— Cóż to się stało? — zapytał. — Oj, dostaniecie wskórę, gdy przyjedziecie do domu!
— Tego właśnie chcemy. Za to właśnie cierpimy — odrzekł Dan. — Dla nas teraz niemasz jak w domu. Mieliśmy tu niezbyt miłe towarzystwo.
I gdy kucharz rzucił im hólkę, Dan opowiedział mu całe zdarzenie.
— Tak! on przyszedł po swój nóż! — były to jedyne słowa kucharza, gdy opowieść dobiegła już końca.
Mały, gibotny szoner We’re Here nigdy nie wydawał się chłopcom tak rozkosznie przytulny i swojski, jak wtedy, gdy kucharz, urodzony i wychowany wśród mgieł, odwoził ich z powrotem ku niemu. Ciepły odblask światła bił z kajuty, z kuchni dolatał smakowity zapach jadła — i tak miło było słyszeć Diska i resztę towarzyszów, całych i zdrowych, wychylających się poza parapet i obiecujących im tęgie skórobicie! Atoli kucharz był to iście czarny mistrz sztuki strategicznej. Nie wyciągnął czółen na pokład, dopóki nie opowiedział najważniejszych szczegółów całej tej historji, przyczem, obijając się raz po raz łodzią o rufę, nie omieszkał wy-