Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/214

Ta strona została przepisana.

machiwał żaglami, jak człowiek dający ręką znaki pożegnania.
Harvey wnet doszedł do przekonania, że We’re Here, opatrzony środżaglami i włóczący się z postoju na postój, a We’re Here mknący na skrzydłach wielkich paruchów ku domowi — w kierunku południowo zachodnim — były to dwa całkiem różne okręty. Nawet w „dziecinną“ pogodę dawało się we znaki szarpanie i kopanina koła sterowego. Harvey wyczuwał, jak okrutny ciężar zawarty w komorze toczył się z niezmierną siłą naprzód poprzez morskie wały, a od patrzenia w przelewającą się smugę bełkocących rozbryzgów chłopcu aż mąciło się w głowie.
Disko wciąż ich zatrudniał manipulowaniem koło żagli; gdy zaś te spłaszczyły się, jak w jachcie wyścigowym, Dan musiał czuwać nad wielkim topżaglem. W chwilach wolnych udawano się do pomp, gdyż z beczek z rybami sączyła się słona woda, co bynajmniej nie wpływa korzystnie na okrętową ładugę. W każdym razie jednak, ponieważ nie zajmowano się połowem, Harvey miał czas przyglądać się morzu z innego punktu widzenia. Niski, przysiadły szoner żył, (łatwo zgadnąć) w najlepszych stosunkach ze swem otoczeniem. Widać z niego było tylko mały skrawek horyzontu, chyba że statek dostał się na ruchawę. Zazwyczaj rozpierał się łokciami, wiercił się niespokojnie i jakoś tam sobie wyjednywał drogę — wprost przed siebie, poprzez szare, szaro-błękitne lub czarne wądoły, przety-