Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/217

Ta strona została przepisana.

pozostaniesz z nami, dopokąd nie nadjedzie twoja rodzina. Czy wiesz, co najwięcej nas cieszy, kiej dostaniemy się znów na ląd?
— Może ciepła kąpiel? — zapytał Harvey, który miał brwi ubielone od zaschniętej piany.
— Dobre i to, ale jeszcze lepszą rzeczą jest nocna koszula. Od czasu, gdyśmy rozwinęli grotżagiel, wciąż ino marzę o kosuzlach nocnych. Chciałbym mieć taką nowiuśką, mięciuśką, wypraną. Jużeśmy w domu, Harveyu, jużeśmy w domu! Można to już wyczuć w powietrzu. Teraz wjeżdżamy w cypelek ciepłego nurtu, czuję już zapach jagód laurowych. Ciekawym, czy już nas zawołają na kolację. Ster krzynkę na bakier!
Chybotliwe żagle obwisały i wymykały się w zgęstniałem powietrzu; głębina, błękitna i gnuśna, wygładzała się wokoło. Gdy w żaglach coś zaszeleściło, jakby zanosiło się na wiatr, nadciągał jedynie deszcz, bulgocący i dudniący po morzu i okręcie, a za deszczem grzmot i błyskawica późno-sierpniowej burzy. Okrętnicy, boso i z obnażonemi ramionami, wylegiwali się na pokładzie, opowiadając sobie wzajemnie, co zadysponują na pierwszy obiad na lądzie; albowiem ląd było już widać całkiem wyraźnie. Mijał ich w dryfach, bat z Gloucester’u, używany do połowu ryb-mieczników; w niewielkiej ławeczce pulpitowej tuż przy buksprycie, siedział, wymachując harpunem, jakiś człeczyna, którego odsłonięta głowa poznaczona była słoną wodą morską.