Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/219

Ta strona została przepisana.

— Omało co nie zabaczyłem se o nim... On chyba me miał nikogo w Gloucester?
— Owszem... miał dziewczynę, z którą właśnie zamierzał brać ślub.
— Zlituj się nad nią, Panno święta! — ozwał się Długi Dżek i zniżył banderę do połowy masztu, ażeby uczcić pamięć Ottona, który przed trzema miesiącami, gdy minęli Le Have, zmieciony był burzą w morze.
Disko otarł łezkę z oczu i wydając szeptem rozkazy, poprowadził We’re Here do rejdy Wouvermana; raz wraz wymijał małe parowczyki, zakotwione na łańcuchach, a stróże nocni nawoływali go z cyplów grobel, czarnych jak atrament. Poprzez całą tę ciemność i tajemniczość pochodu Harvey wyczuwał ląd, znów mu tak bliski, pełny tysięcy uśpionych ludzi, wyczuwał zapach gleby rozmiękłej po deszczu i tak mu dobrze znany hałas manewrującego parowozu, który pokrząkiwał i sapał na bocznych torach; wszystko to wywoływało żywsze bicie serca w chłopcu, stojącym przy głowicy okrętu, oraz dziwną jakąś oschłość w gardle. Oto słychać było chrapanie wartownika kotwicznego na wetkniętym w pochwę ciemności statku światłowym, po którego obydwu bokach migotała latarnia. Ktoś przebudził się z głośnem pochrząkiwaniem, rzucił im linę; tak przybili do cichej rejdy, okolonej wielkiemi halami o żelaznych dachach i ciepłych, choć pustych, wnętrzach — i spoczęli tam niemal bez szelestu.