Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/227

Ta strona została przepisana.

W tej chwili weszła do pokoju panna służąca, Francuzka, pewna siebie, jak osoba niezbędnie potrzebna, która godzi się na służbę tylko za wysokiem wynagrodzeniem.
— Pani Cheyne mówi, że pan musi zaraz przyjść. Ona myśli, że pan chory.
Pan trzydziestu miljonów dolarów pochylił głowę potulnie i poszedł za Zuzanną. Z ponad górnej poręczy w wielkiej, prostokątnej, białem drzewem wykładanej klatce schodowej rozległ się donośny, przenikliwy głos:
— Co tam? co się stało?
Żadne drzwi nie zdołały zagłuszyć przeraźliwego okrzyku, który echem rozniósł się po całym domu w chwilę później, gdy pan Cheyne zakomunikował nowinę swej małżonce.
— Wszystko w porządku — ozwał się doktór pogodnie do stenotypistki. — Ze wszystkich orzeczeń lekarskich, jakie spotyka się w powieściach, prawdziwem jest bodaj tylko to jedno, że radość nie zabija... prawda, panno Kinzey?
— Wiem o tem; ale najpierw trzeba będzie jeszcze moc spraw załatwić.
Panna Kinzey, rodem z Milwaukee, była w rozmowie nieco prostolinijna, a że jej sympatja zwracała się w stronę sekretarza, więc odgadła, że tu będzie coś do roboty. Sekretarz z powagą przyglądał się olbrzymiej mapie Ameryki, wiszącej na ścianie.