towej, poczęły, jak młyński pytel, wytrząsać zeń duszę. Głowa mu jakby obrzękła; ogniste skry pląsały przed oczyma; ciało zdawało się tracić wagę, a pięty kręciły się, jak chorągiewka, pod tchnieniem bryzy. Morska choroba jęła odbierać mu stopniowo wszystkie siły, a kołysanie okrętu wyparło go poza balustradę, na śliskie obrzeże burty. Naraz z ośrodka mgły wychynął poziomy, szary bałwan, pochwycił niejako Harvey’a pod ramię i uniósł go daleko od okrętu, hen w stronę nawietrzną; zwarł się ponad nim zielony przestwór — i chłopak usnął spokojnie...
∗ ∗
∗ |
Obudził go dźwięk trąbki, przypominający mu sygnał obiadowy, jaki wygrywano w szkółce letniej w Adirondacks, w której przebywał swojego czasu. Zwolna uprzytomnił sobie, że jest Harvey’em Cheyne, utopionym i zmarłym wśród oceanu... jednakowoż nazbyt był osłabiony, by wszystkie szczegóły pozbierać do kupy. Jakaś nieznana woń cisnęła mu się w nozdrza; ziąb jakiś, wilgotny a kleisty, przebiegał mu drgawkami po plecach, a słona woda, wciskając się we wszystkie pory, czyniła go wprost bezradnym. Gdy otworzył oczy, spostrzegł, że znajduje się jeszcze na powierzchni morza, gdyż wokoło niego pędziły srebrzyste wzgórki fal, sam zaś spoczywał na stosie półżywych ryb, wbijając oczy w szerokie bary jakiegoś człeka, odziane, w błękitny kabat wełniany.