Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/234

Ta strona została przepisana.

musiano szyję okładać lodem. Tak, minąwszy wiele, wiele stopni długości geograficznej poprzez Ash Fork, w stronę Flagstaff, gdzie znajdują się lasy i kamieniołomy, dostali się pod niebo jakby zastygłe i nie tak duszne. Wskazówka szybkościomierza migotała i chwiała się to w jedną to w drugą stronę; po dachu chrzęścił popiół i sadze, a kłąb kurzawy snuł się poza rozpędzonemi kołami. Obsada wagonu kombinowanego, pozdejmowawszy marynarki, siedziała na ławkach, sapiąc z gorąca. Cheyne zaszedł pomiędzy nich i gromkim głosem, jakby chciał przekrzyczeć hurkot wagonu, jął opowiadać stare, stareńkie anegdoty kolejowe, znane dobrze każdemu, kto jeździł koleją. Opowiadał im też o swoim synu i o tem, jak to morze zrezygnowało ze śmierci chłopaka; kiwano głowami, popluwano i cieszono się wraz z nim. Dopytywano się też, czy pociąg mógłby się zatrzymać, gdyby maszynista „trochę go puścił“. — Cheyne uznał, że byłoby to możliwe. W myśl tego wielki koń ognisty został „puszczony“ z Flagstaff do Winslow, dopóki naczelnik dystansu nie zaczął protestować.
Tymczasem pani Cheyne — leżąc w buduarku, gdzie panna Francuzka, wybladła od strachu, kurczowo trzymała się srebrnej klamki — wciąż tylko wzdychała cichuśko i prosiła męża, by nakazał „pośpiech“. Tak pozostawili za sobą suche wydmy piaskowe i oblane księżycem skały Arizony i wciąż gnali przed siebie, póki chrzęst buforów i zgrzyt hamulców nie oznajmił