Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/24

Ta strona została przepisana.

— O źle! — pomyślał sobie chłopak. — Niema co mówić, już zginąłem... a to wszystko zmierza właśnie do tego, by mnie zgubić!
Jęknął. Postać, siedząca tyłem do niego, odwróciła głowę, ukazując parę kolczyków, napół schowanych w czarnej, kędzierzawej czuprynie.
— Aha! już się czujesz trochę lepiej? — ozwał się nieznajomy. — Poleż jeszcze chwilę spokojnie; postaramy się wszystko lepiej urządzić.
To rzekłszy, ów nieznajomy zwinnym ruchem wiosła skierował dziób łodzi na niespienioną przechybę morską, która uniosła łódź na całe dwadzieścia stóp wzwyż, jedynie po to, by następnie zsunąć ją wdół, w zaklęsłość szklanej roztoczy. Jednakże ta spinaczka po wyniosłościach nie powstrzymała rozmowności człowieka w błękitnym kubraku.
— Pięknie się spisałem, powiadam ci, żem cię przyłapał. A co—o—o? Ale, powiadam ci, jeszcze lepiej się spisałem, żem się nie dał złapać waszemu okrętowi! A jakeś to ty z niego zleciał w wodę?
— Byłem chory — odpowiedział Harvey; — byłem chory i nie mogłem sobie dać rady.
— W sam czas zdążyłem zatrąbić. Wasz okręt trochę się odsunął na bok... Patrzę-ci ja, aż tu ty spadasz z okrętu w wodę. A co—o—o? Już se myślę, że cię śruba poszarpała w drobne kawałeczki, a tymczasem tyś wypłynął... i płyniesz prosto na mnie... więc ja, co robiący, cap! ciebie, kiej wielgą rybę. Upiekło ci