Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/241

Ta strona została przepisana.

— Wiem o tem; ale on myślał, że mam bzika. Mam skrupuły, żem nazwał go złodziejem, ponieważ nie mogłem odnaleźć banknotów w kieszeni.
— Jeden z marynarzy znalazł je koło bandery okrętowej w ową... w ową noc... — załkała pani Cheyne.
— A więc sprawa wyjaśniona. W każdym razie nie mam Troopowi nic do zarzucenia. Powiedziałem mu tylko, że nie chcę pracować... i do tego na Ławicach... on za to, ma się rozumieć, palnął mnie w nos, a ja... och!... zacząłem krwawić, jak zakłuty wieprzek.
— Moje biedactwo! Oni tam musieli się strasznie znęcać nad tobą.
— E, niebardzo... No i potem przyszło na mnie oświecenie.
Stary Cheyne zachichotał i poklepał syna po łydce. Oto chłopak, jakiego on pragnął całem sercem! Nigdy wpierw nie zdarzyło mu się widzieć tak wyraziście owych błysków w oczach Harveya.
— Stary dawał mi dziesięć i pół na miesiąc, teraz właśnie wypłacił mi pół dolara; trzymałem się razem z Danem i harowaliśmy tęgo. Nie umiem jeszcze pracować jak człowiek dorosły, w każdym razie potrafię kierować czółnem niemal tak jak Dan i niebardzo tracę głowę pośród mgły; umiem wywijać się na lekkim wietrze... to znaczy, sterować, moja droga... umiem już jako tako nabijać przynętę na trolę i znam się też, jak potrza, na linach; umiem także ładować ryby aż do pory, o której bydło wraca do domu; wyrosłem na