Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/248

Ta strona została przepisana.

— Czy on tutaj sypiał? — zapytała pani Cheyne, siedząc na żółtej skrzyni i bacznie przyglądając się zaśmieconym pryczom.
— Nie, proszę łaskawej pani, on sypiał na przodzie okrętu, a gdyby nie to, że wraz z moim synem wykradał pierożki z kredensu i że baraszkowali se we dwójkę, gdy powinni byli spać, nie miałbym temu chłopakowi nic do zarzucenia.
— Tak, na Harveya nie można powiedzieć nic złego — ozwał się stryj Salters, zstępując ze schodów. — Wieszał-ci on moje buty na grotmaszcie i czasami nie okazywał nazbyt wielkiego szacunku względem tych, którzy mają większą od niego wiedzę, zwłaszcza w dziedzinie rolnictwa; atoli najczęściej to Dan bywał dla niego tym złym duchem, co go kusił!
Tymczasem Dan, snując pewne wnioski z niejasnych napomknień, jakie dziś rankiem słyszał był z ust Harveya, urządził na pokładzie taniec wojenny.
— Tom! Tom! — szepnął wdół poprzez lukę. — Przyszli jego rodzice, a tato się jeszcze na tem nie połapał! Teraz sobie oni tam gadu-gadu w kajucie. Ona jest piękna kobieta, a ten pan tak wygląda, jakby wszyćko co o nim opowiadał Harvey, miało być prawdą.
— Gromy siarczyste! — ozwał się Długi Dżek i jął gramolić się w górę, opaćkany solą i łuską rybią. — To wy wierzyła, że ta cała bajda o onym bachorze i dryndulce zaprzężonej w cztery kónie, było prawdą?