Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/249

Ta strona została przepisana.

— Ja o tem wszystkiem wiedziałem oddawna — odrzekł Dan. — Chodźcie ino obaczyć, jak tata pomylił się w swych rachubach!
Poszli uradowani — i przybyli w samą porę, by z ust Cheyne’a posłyszeć słowa:
— Bardzo się cieszę, że on ma tak dobry charakter... albowiem ten chłopak to mój syn.
Diskowi szczęka opadła wdół (Długi Dżek zawsze się odtąd zaklinał, że słyszał jej klapnięcie) i w osłupieniu spoglądał to na mężczyznę, to na kobietę.
— Przed czterema dniami otrzymałem w San Diego telegram od niego, więc przyjechaliśmy tutaj niezwłocznie.
— Wagonem prywatnym? — zapytał Dan. — On opowiadał, że wielemożny pan takim jeździ.
— Tak jest, wagonem prywatnym.
Dan spojrzał na swego ojca, zasypując go nawałą skinień, wcale nie świadczących o szacunku.
— Opowiadał-ci on nam taką bajdę o jeżdżeniu własną dryndulką zaprzężoną w cztery kucyki — wyrwał się Długi Dżek. — Czy i to było prawdą?
— Zapewne — odparł Cheyne. — Czy było tak, mamusiu?
— Przypominam sobie, że Harvey miał mały wolancik, gdyśmy byli w Toledo — potwierdziła matka.
Długi Dżek gwizdnął.
— O, Disko! — ozwał się, zawierając wszystko w tych słowach.