— Cieszę się, że z tej strony mam rekomendację. Airheart jest teraz szyprem na San Jose. Otóż chciałem się dowiedzieć, czy pan mógłby mi na rok lub dwa wypożyczyć Dana, a możeby nam się udało z niego zrobić tęgiego marynarza. Czy oddałby go pan pod opiekę AiAirhearta?
— Dyć to przecie rzecz rezykowna brać jeszcze niewyszkolonego chłopaka...
— Znam człowieka, który trudniejszej jeszcze rzeczy podjął się dla mnie.
— To co jenszego. Widzi pan, ja nie polecam Dana specjalnie dlatego, że to chłopak z mojej krwi i kości Wiem, że co innego być na Ławicach, a co inszego na kliprze, ale onemu ta niewiela potrza do nauki. Umie sterować... rzec mogę, że żaden chłopak tak nie potrafi... a resztę to już ma we krwi... ale pragnąłbym, żeby on nie miał znów takiej nieznośnej słabości do żeglowania.
— Airheart już o tem pomyśli. Najpierw parę razy Dan przejedzie się jako chłopak okrętowy, a potem postaramy się wykierować go na coś lepszego. Zatem ułóżmy się, że pan weźmie go w swe ręce przez zimę, a wczesną wiosną ja tu przyślę po niego. Wiem, że Ocean Spokojny jest daleko od...
— Phii! My, Troopowie, żywi czy umarli, tłukliśmy się ta nieraz po lądach i morzach...
— Ale chciałbym, żeby pan zrozumiał... i to właśnie mam na myśli... ilekroć pan będzie miał chęć
Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/257
Ta strona została przepisana.