z nim się widzieć, proszę mnie o tem zawiadomić, a ja postaram się go tu dostarczyć. Nie będzie to kosztowało ani centa.
— Jeżeli pan łaskaw przejść się kawałeczek drogi ze mną, pójdziemy do naszego domu, porozmawiać z moją żoną. Tak szalenie pomyliłem się we wszystkich sądach, że wydaje mi się, jakby to wszystko co słyszę, było nieprawdą.
Udali się do białego, niebiesko pomalowanego po brzegach, domu Troopa. Dom ten, przedstawiający wartość ośmiu tysięcy dolarów, miał na wystawie przedniej koryto pełne kwitnących nasturcyj, a dalej opatrzony żaluzjami salonik, który był prawdziwem muzeum gratów zamorskich. Siedziała tam kobieta pleczysta, milcząca i poważna, o mętnem spojrzeniu spotykanem u tych, którzy wpatrują się długi czas w morze, wyczekując powrotu osób ukochanych. Cheyne osobiście wyłożył jej całą sprawę, na co ona, choć z niejakiem ociąganiem się, wkońcu przystała.
— My tu, panie Cheyne, z samego tylko Glosteru tracimy corocznie stu ludzi — mówiła. — Stu chłopaków i ludzi dorosłych. Dlatego ja nienawidzę morza jakby to była istota żywa i słuchem obdarzona. A te pańskie okręty, to chyba jadą prostą drogą... i prostą drogą wracają do domu?
— Tak, prostą, o ile im wiatr pozwala, a ja płacę gratyfikacje za dobrą jazdę. Herbata psuje się w smaku, gdy przebywa za długo na morzu.
Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/258
Ta strona została przepisana.