Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/26

Ta strona została przepisana.

Gdy się przebudził, jął nadsłuchiwać, rychło się ozwie pierwszy dzwonek, ogłaszający śniadanie na parowcu... i dziwnem mu się wydało, czemu to jego sypialna kajuta tak zmalała. Obróciwszy się, ujrzał ciasną, trójkątną klitkę, oświeconą kagankiem, zawieszonym na sporej, prostokątnej belce. Stół o trzech narożnikach, do którego można było dosięgnąć ręką, ciągnął się od kąta na przodzie okrętu aż do masztu przedniego. W głębi, poza starym piecykiem plymouth’ckim, siedział chłopak, mniejwięcej w jednym wieku z Harvey’em, o płaskiej, czerwonej twarzy i szarych, ruchliwych oczach. Był odziany w błękitny kabat i wysokie skórznie. Kilka par tego samego obuwia, stara czapka i parę zdartych wełnianych skarpetek leżało na podłodze, a czarne i żółte buksy chybotały się tam i sam koło tapczanów. Całe to miejsce było tak szczelnie nabite przeróżnemi zapachami, jak nabita bywa bawełną paka przeznaczona do ładugi. Buksy odznaczały się szczególnie zawiesistą wonią, która tworzyła jak gdyby fundament dla zapachów smażonej ryby, przypalonego tłuszczu, farby, pieprzu i zatęchłego tytoniu; wszystkie one zaś wiązały się w jedną całość — niby jakowąś obręczą — zapachem desek okrętowych i słonej wody. Harvey ze zgrozą stwierdził, że na jego legowisku niema wcale prześcieradła; spoczywał na strzępie brudnej powłoczki, napchanej kłębowiskiem wiórów i gałganów. Na domiar złego, ruchy statku zgoła nie były podobne do ruchów parowca: — nie prześlizgiwał się