w głowę: „czego, u licha, szuka tutaj ten człowiek?“ Włóczył się też po salach gmachu Wzajemnych Ubezpieczeń i żądał wyjaśnienia tajemniczych znaków, wypisywanych codzień kredą na czarnej tablicy; to przywiodło ku niemu sekretarzy wszystkich miejscowych Towarzystw Opieki nad sierotami i wdowami po rybakach. Zaczęli naprzykrzać mu się bezwstydną żebraniną, bo każdy z nich silił się pobić stawkę konkurencyjnej instytucji. Pan Cheyne skubał się w brodę i odsyłał ich wszystkich do swej małżonki.
Pani Cheyne zażywała wywczasów w stołowni niedaleko Eastern Point. Było to osobliwe przedsiębiorstwo, utrzymywane, jak się zdaje, przez samych stołowników. Były tam obrusy w czerwoną i białą szachownicę, a mieszkańcy, którzy snadź od lat wielu pozostawali z sobą w stosunkach zażyłej znajomości, wstawali o północy by przyrządzić potrawkę z królika, jeżeli komuś nagle jeść się zachciało. Na drugi dzień swego pobytu tutaj, pani Cheyne zdjęła ze siebie i pochowała swoje diamenty, zanim zeszła na śniadanie.
— To przemili ludzie! — zwierzała się mężowi — tak serdeczni i prości, choć prawie wszyscy pochodzą z Bostonu.
— To nie prostota, mamusiu, — odpowiedział pan Cheyne, spoglądając poprzez zwały kamieni poza jabłoniami, na których zawieszone były hamaki. — To coś innego... czegośmy jeszcze... czegośmy jeszcze nie osiągnęli.
Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/265
Ta strona została przepisana.